Sprawa wrocławskiego policjanta, który użył paralizatora wobec Igora Stachowiaka, co doprowadziło do śmierci zatrzymanego, można doprowadzić do zmiany ustawy o policji – uważa „Rzeczpospolita”. Gazeta zastanawia się, dlaczego prokuratura zwlekała z postawieniem zarzutów funkcjonariuszowi, który użył paralizatora; policja nie mogła go zwolnić, bo nie miała dostępu do śledztwa.
Dziennik zwraca uwagę, że sierż. Łukasz R. wiedział, jak działa taser – przeszedł szkolenie i w październiku 2014 roku zdał egzamin z wynikiem pozytywnym. Wiedział więc, że jego użycie nie może trwać dłużej niż 5 sekund – wynika z raportu Biura Kontroli Komendy Głównej Policji, sporządzonego tuż po śmierci na komisariacie w maju 2016 roku. Do ustaleń raportu dotarła „Rzeczpospolita”.
Jak podaje „Rzeczpospolita”, już wstępny raport Biura Kontroli KGP stwierdza, że zastosowanie tasera wobec Stachowiaka, który miał już na rękach kajdanki, było nadużyciem uprawnień, dlatego już nazajutrz po śmierci wszczęto postępowanie dyscyplinarne. Ustawa o policji mówi, że policjanta można zawiesić w czynnościach do trzech miesięcy – i tak też zrobiono w tym przypadku.
Łukaszowi R. poznańska prokuratura do dziś jednak nie postawiła zarzutów – to powód, dla którego policjanta od razu nie zwolniono ze służby. Stało się tak dopiero w poniedziałek, gdy media ujawniły nagrania z komisariatu.
Ustawa o policji pozwala na wyrzucenie funkcjonariusza przed wyrokiem skazującym, ale jego przewinienie musi wypełniać „oczywistość czynu”. Prowadzący postępowanie dyscyplinarne przeciwko Łukaszowi R. trzykrotnie zwracał się do prokuratury o kopię nagrania z tasera i dokumenty istotne dla sprawy. To było potrzebne do postępowania dyscyplinarnego. Na żadne z tych pism prokuratura nie odpowiedziała – wskazuje dziennik.