Eksperci są zgodni: ustalanie wynagrodzeń w budżetówce jest wyłącznie uznaniowe. – Inaczej kształtuje się wynagrodzenia korpusu służby cywilnej, osób niebędących członkami korpusu służby cywilnej, jeszcze inaczej pracowników zajmujących wysokie stanowiska, mundurowych oraz pracowników sądownictwa. Ten system generalnie powoduje, że proces wzrostu płac w sektorze publicznym jest arbitralny i zależny w większości od rządu, czego najlepszym zobrazowaniem było zamrożenie płac w 2010 r., które obecnie jedynie częściowo są odmrażane dla poszczególnych kategorii pracowników – mówi Karol Muszyński.
W sferze budżetowej pracuje co piąty Polak. Większość z nich zarabia gorzej niż sprzedawca w dyskoncie
Walczą o 100–200 zł. Tyle by wystarczyło, żeby zacząć żyć normalniej. Nie normalnie, bo jak sami mówią, do tego daleka droga. Ale wystarczyłoby, żeby zapłacić najpilniejsze zaległe rachunki, może mieć trochę cieplej w domu, dać kieszonkowe dzieciom. O kim mowa? O pracownikach domów pomocy społecznej, urzędnikach najniższego szczebla, aplikantach, pracownikach prokuratur i całej masie przedstawicieli innych zawodów będących na garnuszku państwa. A ten garnuszek nie jest już taki, jaki zapamiętaliśmy z lat 90.
17 lat temu Polacy, zapytani przez OBOP o najlepiej płatne zawody, odpowiedzieli: polityk, prawnik (sędzia, adwokat), prezes i lekarz. Na szarym końcu znaleźli się informatycy i handlowcy. Dziś okazuje się, że wyobrażenia Polaków o zarobkach przedstawicieli wielu zawodów z górnej półki mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Lekarze, prawnicy czy nauczyciele nierzadko zarabiają mniej niż sprzedawcy w dyskontach, którzy to jeszcze kilka lat temu byli synonimem niskich płac. A co tu mówić o policjantach…
Nowy pracownik Lidla w zależności od lokalizacji sklepu zarabia 2550–3000 zł brutto. Po dwóch latach kasjer zarabia już 3000 do 3800 zł brutto. Kaufland na starcie płaci co najmniej 30 proc. więcej, niż wynosi płaca minimalna, w dużych miastach jeszcze więcej – w Warszawie od 3100 do 3400 zł brutto.
Do tego we wszystkich sieciach pracownicy mogą liczyć na premie, bony czy inne udogodnienia. Wymagania? W zasadzie brak. Rąk do pracy jest mało, więc na zatrudnienie można liczyć od zaraz. Tymczasem nauczyciel stażysta (po trzech latach studiów) w szkole podstawowej zarabia brutto 2019 zł. Dużo nie dorobi, bo nie ma dodatku z tytułu wychowawstwa ani wysługi lat. Na rękę otrzymuje więc ok. 1550 zł. Sceptyczny czytelnik powie: no tak, ale mają długie wakacje, wolne święta i trzynastkę. Ale najmłodsi pracownicy więzień, policjanci, strażnicy miejscy, referenci – oni wszyscy zarabiają podobnie.
Podwyżka za Suchockiej
Wzrost płac poza sektorem prywatnym jest praktycznie niezauważalny, a ich udział w PKB jest na jednym z najniższych poziomów w historii. W połowie 2017 r. pensje w firmach zatrudniających powyżej dziewięciu pracowników były o 6 proc. większe niż rok wcześniej. Pracujący w gospodarce narodowej zarabiali o 3 proc. więcej niż przed rokiem. Ich liczba również się zwiększyła – o 2,3 proc. W sferze budżetowej pracuje co piąty Polak.
Z danych Komisji Europejskiej wynika, że udział płac w PKB Polski w 2014 r. wynosił 46 proc. To o 10 pkt proc. mniej niż wynosi średnia UE. W większości krajów odsetek ten wynosi powyżej 50 proc., i to nie tylko w państwach zachodniej Europy, ale również naszego regionu, także tych biedniejszych – np. w Bułgarii to 55 proc. Według szacunków Eurostatu w I kw. 2017 r. udział pracowników budżetówki wyniósł zaledwie 10 proc. w PKB.
Skalę problemu widać najlepiej, gdy zestawi się obecne wynagrodzenia pracowników różnych sektorów budżetówki ze średnim wynagrodzeniem za pracę z tymi sprzed paru lat. Związek Zawodowy Prokuratorów i Pracowników Prokuratury wyliczył, że najsłabiej wynagradzani są pracownicy Prokuratury Rejonowej w Łodzi: 85 proc. osób zarabia tam do 3000 zł. Tylko nieco lepiej jest we Wrocławiu (82 proc.) i Gdańsku (80 proc.). W najlepszej sytuacji są pracownicy Prokuratury Rejonowej w Warszawie. Tu 71 proc. osób zarabia do 3000 zł, 16 proc. w przedziale 3001–3500 zł, 11 proc. w przedziale 3501–4000 zł i 4 proc. powyżej te sumy. Tylko w prokuraturze w Poznaniu są pracownicy, którzy otrzymują wynagrodzenie powyżej 4500 zł. Tylko w trzech (Kraków, Poznań i Warszawa) ktoś zarabia w przedziale 4001–4500 zł. Słowo „ktoś” jest na miejscu, ponieważ są to odsetki na poziomie 1 proc. (z wyjątkiem Warszawy). Również we wszystkich prokuraturach, poza stołeczną, w przedziale 3000–3500 zł zarabia mniej niż 10 proc. pracowników.
Są to realne płace pracowników, które składają się z zamrożonej od 2008 r. podstawy (2 tys. zł) i dodatków za wysługę lat. Jak wyliczają członkowie związku zawodowego, inflacja w tym czasie wyniosła 20 proc. Chcąc tylko wyrównać wartość nabywczą pensji z tymi sprzed 10 lat, pracownicy powinni otrzymać nieco ponad 870 zł podwyżki. Gdyby chcieć utrzymać jeszcze równy stosunek do średniego wynagrodzenia, to podwyżka powinna wynieść 1100 zł. Wartość ich pracy w porównaniu do wynagrodzenia minimalnego spadła ze 177 proc. w 2008 r. do 100 proc. w 2017 r., a w porównaniu ze średnim wynagrodzeniem – z 59,5 proc. do 44,71 proc.
– Ostatnie duże podwyżki dostaliśmy jeszcze za czasów rządu Hanny Suchockiej. W 2016 r. wyrównano połowę inflacji z ostatnich 8 lat – mówi Jacek Skała, przewodniczący Prezydium Związku Zawodowego Prokuratorów i Pracowników Prokuratur.
Sytuacja pracowników prokuratur staje się dramatyczna, ponieważ pensje są już na niemal głodowym poziomie. – Średnie wynagrodzenie w prokuraturach rejonowych to 1900 zł. Jakieś 10 lat temu pracownicy dyskontów z zazdrością patrzyli na wynagrodzenia urzędników, a obecnie sytuacja się odwróciła – mówi.
– Ludzie mają poczucie służby i chcą pracować w prokuraturze, natomiast stają się powoli potencjalnymi klientami opieki społecznej. Pojawiają się kredyty, chwilówki, komornicy zajmują ich konta – pracownicy prokuratur po prostu nie mają z czego żyć – opowiada Skała. – Tymczasem zewsząd słyszymy, że kondycja budżetu jest świetna, poprawia się ściągalność VAT, ale pytanie, skąd się to bierze? To my o to walczymy i dzięki nam i naszej pracy udaje się osiągać takie wyniki. Pracownicy nie rozumieją tego, że prokuratura notuje tak dobre wyniki, a w żaden sposób nie przekłada się to na gratyfikacje pieniężne – tłumaczy.
Kobiety mają gorzej
Co pan pomyślał o wypowiedzi marszałka Karczewskiego, że można pracować dla idei? – pytam Andrzeja Rybickiego, przewodniczącego Rady Sekcji Krajowej Pracowników Muzeów i Instytucji Ochrony Zabytków NSZZ „Solidarność”. – Niezrozumienie materii problemu. Nie zapłacę ideą za mieszkanie. W sklepowej kasie też nie chcą idei – pada odpowiedź.
Płace w kulturze świetnie pokazują, czym jest średnie wynagrodzenie. Według najnowszych dostępnych danych GUS (z 2014 r.) średnie wynagrodzenie pracowników kultury wynosiło 3524 zł, a więc 85 proc. średniej pensji dla całej gospodarki. Od tego czasu niewiele się zmieniło w płacach. Już na poziomie płci widać tu duże dysproporcje. Choć w kulturze pracuje więcej kobiet (60 proc.), to zarabiają one przeciętnie o 400 zł mniej niż mężczyźni.
„Dziady kultury” pokazały więc swoje paski wynagrodzeń. I tak: młodszy bibliotekarz z 29-letnim stażem pracy i średnim wykształceniem otrzymuje przelew w wysokości 1655 zł; osoba z wyższym wykształceniem i 6-letnim stażem pracy otrzymuje 1387 zł wynagrodzenia i za 11 lat otrzyma 100 zł podwyżki. Po 38 latach pracy bibliotekarz zarabia już 1867 zł. Inwestycja w wykształcenie w sektorze kultury nie zwraca się, ponieważ kustosz z doktoratem po 7 latach otrzymuje miesięcznie na konto 1439 zł. Mówimy o kwocie netto, bo powinniśmy operować tą wielkością, wszak nasze wypłaty są w kwocie netto, nie brutto. Jak piszą na swojej stronie internetowej członkowie związku zawodowego pracowników kultury: „Średnia płaca pracowników wyliczona bez kadry zarządzającej jest niższa i nie ma instytucji (w Małopolsce – red.), gdzie wynagrodzenie dla pracowników przekraczałoby 3000 zł brutto”. – W Małopolsce pracownicy instytucji kultury i pomocy społecznej ze swoimi zarobkami plasują się na samym dole listy – mówi Andrzej Rybicki.
O wielu grupach zawodowych, które zmagają się z niskimi wynagrodzeniami, w ogóle nie słychać. Jedni (pracownicy sądów i prokuratur) nie mogą wyjść na ulice, bo nie licuje to z ich rolą w społeczeństwie, inni – bo nie mają siły przebicia. W ostatnich dniach strajk zaczęli pracownicy Domu Pomocy Społecznej w Częstochowie. Przez 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu opiekują się osobami chorymi psychicznie: piorą, sprzątają, gotują, pomagają, wspomagają terapeutów, prowadzą rehabilitację. Kosztem swojego życia i swoich rodzin. Wynagrodzenie? 1700–2100 zł na rękę. Dwa lata temu było jeszcze mniej, ale udało się wywalczyć podwyżkę: 85 zł na etat. Teraz chcą więcej: 250 zł.
Można więc powiedzieć, że naprawdę pracują dla idei, a koniec z końcem starają się związać inaczej. – Najtrudniej jest osobom samotnym albo samotnie wychowującym dziecko, bo tam, gdzie pracuje drugi współmałżonek albo nawet dorosłe dzieci, jest już lżej. Najczęściej pod koniec miesiąca starają się skądś pożyczyć dodatkowe pieniądze, żeby dotrwać do wypłaty. Zdarzają się osoby, które mają problem z chwilówkami, bywa że i z komornikiem – opowiada Jolanta Ziółkowska, pracownica częstochowskiego domu pomocy społecznej. Urlopy służą pracy, a nie wypoczynkowi. Wykwalifikowana kadra jedzie wówczas do Niemiec opiekować się seniorami. Zdarza się, że pracownicy biorą także po to urlopy bezpłatne. – Tylko w taki sposób można na przykład sfinansować komunię dziecka – wyjaśnia.
W kulturze jest podobnie: – Jesteśmy kreatywni. Staramy się dorobić, publikując. Najtrudniej jest osobom samotnym. Zresztą wśród nas jest wielu singli, ale nie takich jak z okładek kolorowych magazynów. Nasi single są samotni właśnie z powodów ekonomicznych. Z taką pensją trudno jest założyć rodzinę – mówi Andrzej Rybicki.
– To wśród samotnych najszybciej pojawiają się rozgoryczenie i złość, a nawet inne, poważniejsze problemy. Wszyscy moi rozmówcy na pytanie, dlaczego nie odejdą z pracy, powtarzają to samo: kochają to, co robią. – Czujemy się związani z tym, co robimy. Zainwestowaliśmy sporo czasu i wysiłku, żeby zdobyć tę wiedzę, która pozwala nam pracować w kulturze. Nie chcemy poświęcać tego czasu, żeby pójść do innej pracy – tłumaczy Rybicki.
Dlaczego w ogóle doszło do takiej sytuacji w budżetówce? Nie wiadomo. Jak tłumaczy Karol Muszyński z Fundacji Kaleckiego, jest to uzależnione od wielu czynników, również historycznych. Można jednak wskazać trzy sektory, które zarabiają znacząco mniej. – To te, które są gorzej uzwiązkowione, co zmniejsza siłę przetargową pracowników i ich pozycję negocjacyjną wobec pracodawcy; są zawodami, w których dochodzi do pewnego rodzaju kompensacji gorszych zarobków satysfakcją zawodową (płaci się pracownikom gorzej, ponieważ wychodzi się z założenia, że osoby są bardzo zmotywowane do pracy w danym sektorze – to np. pracownicy kultury); są silnie sfeminizowane – prace kojarzone społecznie z kobiecymi zadaniami (np. praca opiekuńcza, socjalna) lub w których z różnych względów dominują kobiety w strukturze zawodowej (pielęgniarki, laboranci), wciąż strukturalnie marginalizowane, uważane za mniej wartościowe i w związku z tym gorzej opłacane – wymienia.
Kryterium godnego życia
Eksperci są zgodni: ustalanie wynagrodzeń w budżetówce jest wyłącznie uznaniowe. – Inaczej kształtuje się wynagrodzenia korpusu służby cywilnej, osób niebędących członkami korpusu służby cywilnej, jeszcze inaczej pracowników zajmujących wysokie stanowiska, mundurowych oraz pracowników sądownictwa. Ten system generalnie powoduje, że proces wzrostu płac w sektorze publicznym jest arbitralny i zależny w większości od rządu, czego najlepszym zobrazowaniem było zamrożenie płac w 2010 r., które obecnie jedynie częściowo są odmrażane dla poszczególnych kategorii pracowników – mówi Karol Muszyński.
Problem w tym, że obiektywna wycena takiego wynagrodzenia jest bardzo trudna. – W przypadku pracy w sektorze prywatnym wiemy, że jeśli sprzedajemy coś na rynku za 1000 zł i wiemy, ile kosztowały materiały, to z łatwością możemy policzyć, ile warta była praca osoby, która to wykonała. W sektorze publicznym znamy tylko koszty, ale nie wiemy, ile tak naprawdę warte są te usługi, bo zamiast rynkowej ceny mamy administracyjnie ustalone wynagrodzenia – tłumaczy Aleksander Łaszek, główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju.
Podobnie uważa Mateusz Benedyk, ekonomista, prezes Instytutu Misesa. Jego zdaniem wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe, państwo powinno korzystać z dobrodziejstwa, jakim jest wolny system cen rynkowych. – Dzięki temu systemowi przedsiębiorcy i konsumenci decydują, które usługi są dla nich najważniejsze i kto je najlepiej wykonuje. To umożliwia zwiększenie produkcji najbardziej pożądanych usług i dodatkowe wynagradzanie najlepszych pracowników, którzy przyciągają kolejnych konsumentów – przekonuje. Jego zdaniem wcale nie oznacza to, że wszystkie usługi musiałyby być prywatne. – Możemy stworzyć system, w którym państwo np. dopłaca najbiedniejszym do ubezpieczeń medycznych od poważnych chorób i do abonamentów na usługi podstawowej opieki medycznej i tym samym zapewnia powszechny dostęp do służby zdrowia. Produkcję i wycenę takich usług lepiej jednak zostawić prywatnym przedsiębiorcom, którzy dzięki kalkulacji ekonomicznej i konkurencji o najlepszych pracowników mogą wysoko wynagradzać najlepszych nauczycieli czy lekarzy – uważa. – Konsekwentne wprowadzanie takiego systemu zawęziłoby problem odpowiedniej wyceny państwowych urzędników do żołnierzy, pracowników wymiaru sprawiedliwości i urzędników kilku centralnych ministerstw. W przypadku wyceny ich usług pozostaje już tylko intuicja i obserwowanie wynagrodzeń w pokrewnych rynkowych branżach – podsumowuje.
Jeszcze inną możliwość widzi Karol Muszyński, którego zdaniem proces kształtowania płac powinien odbywać się na drodze zawierania układów zbiorowych. – Wiodące związki zawodowe sektora publicznego powinny zawierać z rządem ramowe porozumienia wyznaczające ogólne reguły kształtowania płac, w obrębie których następnie negocjowane byłyby układy zbiorowe w poszczególnych podmiotach publicznych. Jest to rozwiązanie, które umożliwia stały wzrost płac nadążający za wzrostem gospodarczym, a równocześnie utrudnia nieuzasadnione faworyzowanie pracowników przez pracodawców w sektorze publicznym. Zbliżone rozwiązania istnieją w Szwecji i Finlandii – zauważa.
Jedno jest pewne. – Fakt, że pracy w sektorze państwowym nie da się wycenić, nie oznacza, że nie ma ona dla ludzi żadnej wartości, czego dowodzi choćby to, iż największym zaufaniem Polaków cieszą się strażacy. Bez względu na to, czy dany zawód jest wykonywany tylko w sektorze państwowym czy nie, to przy ustalaniu pensji pracowników budżetówki powinno brać się pod uwagę co najmniej kryterium godnego życia – mówi dr Paweł Nowakowski, etyk i filozof polityczny z Wydziału Nauk Społecznych Instytutu Politologii Uniwersytetu Wrocławskiego.
Jak dodaje, skoro państwo ogłasza nabory na pracowników, a społeczeństwo zdaje się to akceptować, to osobie pracującej, dla której z definicji praca ma być źródłem utrzymania, a nie hobby, powinno się płacić przynajmniej tyle, żeby mogła się utrzymać na minimalnie przyzwoitym poziomie. Jak dodaje, „przyzwoity poziom” powinien być rozumiany w odniesieniu do kondycji danego społeczeństwa: – Czym innym będzie przyzwoity poziom dla mieszkańca Szwajcarii, czym innym zaś dla mieszkańca Liberii. Tak czy inaczej i tutaj nie unikniemy arbitralności. Lekarstwem na nią byłoby jedynie oferowanie pracy na rynku – zaznacza.
Oczywiste jest też to, że lepsze wynagrodzenia w budżetówce przyciągnęłyby lepszej klasy specjalistów. Jak mówi Karol Muszyński, pracownicy sektora publicznego zarabiają lepiej niż ich odpowiednicy na rynku na stanowiskach niższych, ale już zdecydowanie gorzej (poza spółkami Skarbu Państwa) na wyższych. – Musimy sobie jednak zdawać sprawę, że ma to pewne ograniczenia. Nie możemy myśleć, że budżetówka będzie kiedykolwiek w stanie dogonić rynek i tak samo wynagradzać swoich pracowników. Taka wizja jest po prostu nierealizowalna – podsumowuje Muszyński.
Karolina Nowakowska